no nareszcie. Az przyznaje ze nie mogłem się doczekać tej chwili. Zajęło
mi to…zerkam teraz na kalendarz…półtora miesiąca zleciało. Chyba muszę
popracować nad moim time managment 🙂
na usprawiedliwienie mam to
ze praca, praca i praca. Delegacja goniła delegacje aż się zagoniłem nawet
do…Kolumbii (ale o tym w innym odcinku). W każdym razie teraz trochę
zwolniłem będąc na zwolnieniu. Dopiero symbol L4 pozwolił wyhamować
jak przed znakiem stop
wyprawa sezonu przeszła do historii. Chaszczowanie w lapońskiej dziczy
zaliczone, park narodowy Sarek strawersowany. Była to ekspedyszyn
w czystym, klasycznym wydaniu mającej na celu wyłuskanie tego co
najlepsze w obcowaniu z matką naturą. Do tego dorzuciliśmy pięć tysięcy
km filmu drogi i wyszła mieszanka doskonała. Skandynawia, miejsce akcji,
idealnie wpasowywała się w ten plan. Skład wyprawy jak zwykle skrzętnie
wyselekcjonowany, tym razem tak aby zmieścił się do mego służbowego
krążownika
Do samego Sareku trzeba było się trochę przedzierać. Najpierw łajbą
przez Bałtyk, potem skodziną dwa tysiące km przez Szwecję tą bardziej
skolonizowaną na południu i tą bardziej dziką na północy. Na koniec już z
plecorami objuczonymi dobytkiem dwa dni przez chaszcze parku sfena
sfora coś tam (szwedzkich nazw nie będę cytował poza kilkoma wyjątkami
bo poza kilkoma tymi wyjątkami są nie do wymówienia nawet przez
Szwedów 🙂 decyzję o wkroczeniu do parku od strony północnej
podjęliśmy natychmiast po przeczytaniu informacji że na południu jest
szlak i ktoś tam nawet czasem jeździ. Jako żądni wyzwań
zdyskwalifikowaliśmy od razu taką opcję. Opis wariantu północnego „ten
rejon jest trudny, wymagający i dla doświadczonych traperów” brzmiał
zdecydowanie bardziej pociągająco. Ale po dwóch dniach walki z interiorem i
widokiem na mapie 10 przebrniętych w bólach kilometrach musieliśmy
trochę zweryfikować swoje hura optymistyczne plany. W walce z
biliardami komarów byliśmy niczym tomy lee jones w ściganym ale ciężej
było w walce z atakująca zewsząd i znienacka brzozą karłowatą. Brnięcie
przez bagna było natomiast trywialną zabawą w porównaniu z
przedzieraniem się przez zaaaajeeebiście zimne rwące potoki. Dodatkowo
naszemu tempu nie pomagał fakt że ze Szwagrem zabraliśmy zapas
używek mających zapewnić nam wieczorami rozrywkę. A że wieczorów nie
było bo był cały czas dzień polarny, używki skończyły się po dwóch dniach 🙂
Był to moment przełomowy bo do tego ataki brzozy zelżały, potoki stały
się mniej straszne, pojawiły się ścieżki wydeptane przez zwierzynę i
wędrówka przestała przypominać walkę o przetrwanie a stała się
przyjemnością. I tak upłynęło nam ponad 10 dni na delektowaniu się tym
co daleka północ ma do zaoferowania najlepszego. Ciszą, spokojem,
wewnętrzną harmonią, zacnymi widokami i brakiem telefonów od
klientów. Snuliśmy wtedy plany o powrocie tam w zimowej scenerii i o
tym jak załapać się na szwedzki socjal pracując w polszy. Tak żeby
tradycji stało się zadość zaliczyliśmy jedną górkę z zacnym widoczkiem o
nazwie, której nie potrafię wymówić i nie zaliczyliśmy najwyższej góry
sareku…tutaj z nazwa będzie łatwiej…sarekjakka, bo w ramach redukcji
bagażu nie zabraliśmy liny. Żeby jednak nie było za łatwo redukcja nie
objęła czekanów i raków. I tak oto taszczony przez 10 dni sprzęt służył
głównie do…taszczenia. Poza tym jednym logistycznym niedopatrzeniem
ekspedyszyn uważam za zorganizowaną perfekcyjnie 🙂
Z dzikiego zwierza zarejestrowaliśmy reniferów na tony, z czego jednego
zjedzonego przez misia więc to tak jakbyśmy prawie widzieli misia,
łosiów sztuk trzy lub cztery a na pewno jednego umarlaka i rozdeptanego
leminga.
no to zaczynamy…
piękni (ja) i młodzi (Mateusz i Paweł)
und Szwagier
oraz Cziburiak w roli drugoplanowej
były momenty że walczyliśmy o życie…
…w sytuacjach bez wyjścia…
…otoczeni przez przeciwnika
…a trup ścielił się gęsto
ale ogólnie rzecz biorąc to fajnie było 🙂
polataliśmy sobie co nieco…
…nawet w „bezwietrzność” (tak postanowiłem artystycznie nazwać to zdjęcie… tzn tak na prawdę to nie miałem pojęcia co pod nim napisać poza tym że z bezwietrznością mi się kojarzy bo nie wiało)
99% nazw np.gór w języku saami nijak nie można przeczytać a co dopiero zapamiętać. A tu w tle…Nijak 🙂
nie wiem czemu ale bardzo bawi mnie to zdjęcie 🙂
„Kochanie czy chcesz mi o czymś powiedzieć?”
i na koniec największy smaczek wyprawy…Mateusz i największe na świecie łopatki do sera 🙂
wreszcie nowe widoczki,pochwała dla fotografa-chyba zmienił obiektyw na lepszy,a do tłumaczenia ze szwedzkiego na nasze to masz experta w rodzinie,komentując wyprawę oprę się na swoim przykładzie.ostatnio drapałem się pół dnia w górę i na dól na coś o nazwie śnieżnik i do dziś nie wiem po co.
„Kochanie czy chcesz mi o czymś powiedzieć?” Kochanie jak będziesz tak często wyjeżdżał i na tak długo to sam się domyślisz ;p
Miło być określanym mianem „największego smaczka wyprawy”… Mmm…
mi miło że tu zaglądasz raz na rok 🙂