„kolejna zima a śniegu ni ma…” był najczęściej emitowanym refrenem w mojej wewnątrzczaszkowej plej liście w poprzednim sezonie. grany był trochę na przekór podświadomości łaknącej białego puchu, tęsknoty za driftowaniem autem na lodzie czy chęci przyłożenia komuś śnieżynką. o ile rok temu chuć do wędrówki w okowach śniegu i mrozu udało mi się samolubnie zaspokoić jadąc w góry, to nie zmieniało to jednego. i ten fakt nie dawał mi spokoju.
Z!
sanki, jej prezent od mikołaja, leżakował zakurzony od dwóch sezonów w piwnicy. lód widziała kiedyś w postaci kostki z tatowego drinka. a bałwany buli i olaf z kreskówek są dla niej tak realni jak dla mnie obcy z nostromo.
jako, że jest w wieku, w którym jestem jeszcze dla niej jak superman, nie mogłem zawieść. trzeba było działać. plan ratowania świata bez śniegu przewidywał teleport najwyżej jak się da. czyli w pandemicznym świecie, z ciaśniejszymi granicami do sforsowania, wybór był tylko jeden. Tatry! wyprawa do krainy śniegu i lodu została zaplanowana pół roku wcześniej. na pojawiające się w międzyczasie wątpliwości oraz informacje o lokdałnach i ograniczeniach, odpowiedź była jedna: noł fakin łej! stawka była za wysoka by się wycofać. i tak trwając w bojowej postawie czekaliśmy na nadchodzący nieuchronnie termin ustawowego zaniechania stosunku pracy na czas urlopu. i wtem nadszedł komunikat…
Winter is comming!
i nie byle jaka. bestia ze wschodu weszła z buta do kraju. dostawcy gazu i peletu zacierali ręce. właściciele disli czmychali swoimi pojazdami w popłochu, a spekulanci na sprzedaży sanek dorabiali się majątku życia. zima zaskoczyła wszystkich. my gotowi jej szukać, bynajmniej nie byliśmy tym faktem zasmuceni. wręcz przeciwnie, przyjęliśmy wyzwanie i złapaliśmy Zimę za sople 🙂
PS.