Ardeny. Coś tam świta z lekcji historii. Z geografii zero skojarzeń. Wujek gugle mówi, że tam nisko, jak w beskidzie niskim. I mówi że 8h ze Sz. No to jedziemy. No i pojechaliśmy. Bo to boże ciało było. I przygodą się stało.
A jak to się stało już wyjaśniam. O tym, że boże ciało to rzecz święta już tu wielokrotnie pisałem. O tym gdzie jechać, jak zwykle się nikt nie kwapił pomyśleć. Aż tu nagle ad hoc pomysł by Dzikiego odwiedzić. Bo Gość zawsze poszkodowany do Polszy się musi do nas na wędrówkę kłopotać. Dziki temat podchwycił i parę fotek i filmików na zaostrzenie apetytu podesłał. Na sam widok ślinka ciekła więc decyzja była jedna. Ardeny we wspinaczkowo-via ferratowej odsłonie. Zapowiadało się przepysznie.
No i wybornie wyszło. Aż nadto. Mocna grupa pod wezwaniem ruszyła rączym tempem ze Sz i połączyła na miejscu siły z polsko-holenderską wspinaczkową szpicą i awangardą. Wybitnie mocny skład do tańca i do różańca miał przed sobą misję szerzenia hedonistycznych ideologii leExpedition w niczemu winnej belgii. Jako barbarzyńcy ze wschodu nie braliśmy jeńców zarówno wśród napotkanych tubylców, jak nie przepuściliśmy żadnej via ferracie. Wycisnęliśmy długi weekend do ostatniej kropli męskiej przygody
Natłok atrakcji i dobrej zabawy spowodował nawał gigabajtów, od których karty pamięci napęczniały. Pierwszy raz wróciłem z wyprawy z której można sklecić jeden sezon na netfliksa z samych filmików, a z wywołanych zdjęć wytapetować kilka mieszkań. Stąd duża pokusa by tutaj mini serial zrobić. Zwłaszcza że blog wyprawowo wyposzczony i z braku mięcha twórczo podupadł. Stąd pokusa, ale i powinność względem czytelników by nic w relacji nie umknęło i z atmosfery wyjazdu uszczknąć jak najwięcej. Stąd odcinkowo polecimy.
No to lecimy…