na początek wyjasnienie dlaczego tak a nie inaczej. z uralu wrocilem, bylo zacnie, relacja w trakcie realizacji ale dzis nie o tym.
pewna Ksiezniczka czczaca kult mej osoby w ramach pracy mgr postanowila opisac grupe taneczno-wyprawowa ZSP jako psychologiczno-socjologiczny fenomen czy jakos tak. zadaniem starannie wyselekcjonowanych czlonkow bylo opisanie jednej ze swych wypraw. swa opisalem i…uwazam ze jest na tyle dobra by nie skazywac jej tylko jako material naukowy i podzielic sie nia ze swiatem. zapraszam do lektury 🙂
Maroko 2003
Pomysł owej wyprawy zrodził się w naszych głowach niejako w zastępstwie tej która nie doszła do skutku. Był rok 2003 a ja trwałem na IV roku studiów Geografii Morza. Wespół z druhami Radarem i Czabanem planowaliśmy przygodę życia na nadchodzące wakacje. Obydwu znałem ze Zrzeszenia Studentów Polskich w Szczecinie. Była to organizacja w której udzielałem się hobbystycznie i towarzysko, uczestniczyłem w tworzeniu się i trwaniu malej społeczności, w której korzystając z obecności otaczających mnie ludzi uczyłem się siebie, ich, czerpałem z nauk mądrzejszych jak i tych mniej wzniosłych. W owym okresie nieustannie doskonaliłem umiejętność czerpania z życia przyjemności, a przede wszystkim rozwinąłem, pielęgnowałem i kultywowałem pasję podróżowania, która stała się dla mnie myślą przewodnią w prywatnej ewolucji mej skromnej osoby. Zaczynałem od podróżowania po świecie z bohaterami książek o Tomku Alfreda Szklarskiego, „wyprawami” za miasto z ojcem i młodszym bratem, z klasą na wycieczki szkolne, z rodzicami na wczasy. Jednak za swoje podróżnicze narodziny uznaję rok 2002 kiedy w trakcie wakacji z moim przyjacielem Płuskiem i dwoma przypadkowo poznanymi jegomościami, wyruszyłem w niezwykłą przygodę przemierzając przez trzy tygodnie pół europy praktycznie bez pieniędzy, pociągami na gapę. Noclegi w różnych niestandardowych miejscach jak barka na kanale w Amsterdamie, falochron we francuskim Sete, magazyn hotelowych leżaków w Barcelonie, lokomotywa na bocznicy czy myjnia samochodowa w jakiś hiszpańskich miasteczkach. Jedliśmy to co ukradliśmy w sklepie lub dostaliśmy w przytułku dla bezdomnych. Zatrzymywaliśmy się tam gdzie nam się spodobało i wyruszaliśmy dalej kiedy chcieliśmy. To było dla mnie fantastycznym doświadczeniem. Zachłysnąłem się przygodą, poznałem niezwykły sposób na obcowanie z nią. Forma wyprawy sama w sobie była idealną alternatywą dla podróżowania jakie wcześniej znałem. Po powrocie z wakacji me losy splątały się ze wspomnianym ZSP. Mój entuzjazm, który nie zdążył jeszcze ochłonąć po wakacyjnej przygodzie, był biletem wstępu do tworzącej się grupy osób, których połączyła wspólna pasja. Jej nieformalnym założycielem i kierownikiem był Edek. Istny prototyp boga, włóczęga, wyznający specyficzny rodzaj miłości do wędrówki i…gór. Już pierwsza nasza wspólna wyprawa w ukraińską czarnohorę zaowocowała odkryciem przeze mnie kolejnej pasji. A właściwie rozwinięcia tematu poprzedniej. Zrozumiałem, że podróż ku przygodzie z górami w tle jest tym co tygrysy lubią najbardziej 🙂
Ale wracając do tematu. Po powrocie z Czarnohory z Czabanem i Radarem dość szybko doszliśmy do wniosku ze życie jest zbyt krótkie a świat faktycznie zbyt duży by go zdążyć zwiedzić. Trzeba działać. Postanowiliśmy że jako studenci, mający ten niezwykły przywilej skorzystania z fantastycznego wynalazku jakim są wakacje, wykorzystamy maksymalnie możliwości rzucenia się kolejny raz w wir przygody i zwiedzanie świata. Miało być daleko, egzotycznie i niestandardowo. Decyzja: autostopem do Syrii. Nasz ambitny plan został jednak brutalnie zweryfikowany w marcu 2003 przez niejakiego Georg’a W. Busha, który w dość niewybredny sposób zrobił wjazd do sąsiedniego Iraku po ropę wspominając przy okazji coś o krzewieniu demokracji. My natomiast jako ziomkowie politycznych sojuszników Georg’a nie bylibyśmy raczej chyba miło widziani w Syrii, popierającej demolowany przez amerykanów Irak. Przetargetowanie naszej wyprawy nie trwało jednak długo. Nowy cel to Maroko a w planie zwiedzania m.in. Jubal Toubkal, najwyższa góra Atlasu Wysokiego i całej Afryki Północnej.
Wystartowaliśmy z dworca PKP Szczecin Główny, miejsca z którego nasza ekipa ruszała jeszcze na nie jedną wyprawę. Do składu wyprawy dołączyły jeszcze Kasia i Marzena, dwie panny które zorganizował Radar. Na początek zgodnie z planem przebrnęliśmy dość szybko i sprawnie Niemcy tamtejszym PKP. Wyjazd miał być „na stopa” ale nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności skorzystania z fajnego wynalazku (z perspektywy studenckiej kieszeni) jakim jest wochenende ticket. W ten sposób dotarliśmy do Bazylei. Po noclegu na stacji, wyruszyliśmy na piechotę do Francji aby tam złapać swego pierwszego stopa. Daleko nie było więc już za chwilę staliśmy z wyprostowanym do góry kciukiem. Z takich śmieszniejszych rzeczy, które pamiętam z tego dnia to to że przechodząc przez granice szwajcarsko-francuską strzelił mi zamek w dolnej części plecaka i na asfalcie znalazły się wszystkie z moich 50 zupek chińskich (30 pomidorowych). W rezultacie musiałem przypomnieć sobie zajęcia szydełkowania z lekcji wychowania technicznego w podstawówce a w najbliższych tygodniach znienawidziłem zupki chińskie w szczególności te o smaku pomidorowym. A przy okazji jak już tak szastam dygresjami to słów kilka o samym plecaku. Był to kilkunasto-chyba-letni model firmy wisport. Styranego życiem i różnymi wyprawami kupiłem na początku mojej podróżniczej przygody od Kolegi Kierownika za 40 PLN. Był brzydki i niewygodny. Po każdej wyprawie miałem dziurę w miednicy od odstającego stelaża. Gdy porzuciłem studencki byt i zostałem zarobasem, sprawiłem sobie w końcu coś zdecydowanie bardziej profesjonalnego, a starego wysłużonego wisporta opchnąłem przyjacielowi Pyrkinsonowi za…40 PLN J .
Ale wracamy do naszej podróży. W pierwszej wersji, z racji że nie byliśmy „parzyści” ustaliliśmy wstępnie wariant 3+2. Życie szybko zweryfikowało nasz pomysł i zmuszeni byliśmy na ustawienie 2+2+1. I tak zdecydowaliśmy że dzielimy naszą trasę na 3 etapy, w którym każdy z facetów pokonuje jeden odcinek sam a dwa z laskami. Zanim jednak nasza trójka (Marzena, Czaban i ja) przeorganizowała szyki mieliśmy m.in. przyjemność zabrania się z grupką Niemców podróżującą busem po Francji. Uczestniczyli w swego rodzaju wyścigu, w którym kilka podobnych ekip ścigało się wykonując przy okazji dość specyficzne zadania. Gdy nas zgarnęli z drogi poszukiwali akurat jakiejś farmy. Ich zadanie na ten dzień brzmiało: znajdź farmę, poproś rolnika aby zlecił Ci jakieś zadanie, przenocował a potem ugościł śniadaniem. Był z tym niezły ubaw. Jegomość, przed farmą którego się zatrzymaliśmy, zrobił nietęga minę gdy skumał o co chodzi bandzie Niemców i Polaków. Zadanie jakie otrzymali nasi współtowarzysze to zebranie kup wszelakich z terenu całej posesji. Ja z Czabanem przygotowaliśmy w tym czasie dla wszystkich strawę przy której potem rozprawialiśmy o polsko-niemieckich stosunkach i szansach na to czy kiedykolwiek nasi wygrają z hansami w piłke kopaną. Rano, po noclegu na sianku w stodole, zjedliśmy wspólne śniadanko zaserwowane przez francuskiego gospodarza. Czaban wprowadził wszystkich w wielkie zdumienie ilościami żarcia jakie potrafił pochłonąć a Niemcy nie mogli się nadziwić nad płynnością i melodyjnością języka polskiego na przykładzie takich słów jak „drożdżówka”.
Nasza droga do Maroka sama w sobie była niezwykłą przygodą. Codziennie pojawiali się kolejni ciekawi ludzie, dzięki których uprzejmości, pokonywaliśmy kolejne kilometry. Zazwyczaj było sympatycznie i miło. Wspomniani Niemcy, facet który przewożąc nas uraczył zwiedzaniem Lyonu, kochanka perkusisty zespołu Gorillaz jadąca właśnie na jego koncert pod Valencją, małżeństwo Hiszpana i holenderki którzy zjechali na stopa Polskę w 1989. Było tez czasami bardziej stresogennie. Z takich „kwiatków” które najbardziej utkwiły mi w pamięci był 80 letni Irlandczyk mieszkający we Francji, który nadrobił 200 km aby zawieść nas do Barcelony. Trasę pokonywał z prędkością 180km/h jarając czerwonego marlborasa jednego za drugim krztusząc się przy tym okrutnie. Co pół godziny zatrzymywaliśmy się na odpoczynek, przy którym dziadek spijał browarka a raz w trakcie konwersacji…przysnął. W porównaniu z nim podróż samemu z 3 murzynami jadącymi do Maroka po haszysz była zdecydowanie bardziej komfortowa. Tak jak wspomniałem podzieliliśmy się na 3 zespoły a trasę na 3 etapy. Pierwszy postój był w miejscowości Sete, na lazurowym wybrzeżu. Wybrałem tą miejscówkę z racji że była w ok. 1/3 trasy, w malowniczym miejscu i byłem tam rok wcześniej na wspomnianej podróży po europie. Tam cała brygada korzystała przez dwa dni z tego co lazurowe wybrzeże ma do zaoferowania najlepszego. Kolejny przystanek hiszpańska Lorca kojarzy mi się po latach jedynie z urokliwa katedrą, zamkiem na wzgórzu przy którym nocowaliśmy i mega rozwolnieniem atakującym gdy łapałem stopa w półpustynnym terenie a w promieniu ludzkiego wzroku nie było jakiejkolwiek obiektu za którym można by było przycupnąć. Metą było Algesiras nad zatoką gibraltarską gdzie cała brygada zebrała się do kupy i ruszyła na podbój Afryki. Z ciekawostek wspomnę że w Algeciras spotkaliśmy dwóch chłopaków ze stanów, którzy w ciągu trzech miesięcy zjechali 15 krajów od Norwegii po Maroko. Wymieniliśmy doświadczenia, spiliśmy z nimi bronka i ruszyliśmy w swoją stronę.
Maroko powitało mnie szokiem kulturowym. Na granicy Marokańczycy pływali przy plaży na lodówkach wypełnionymi kontrabandą przy leniwych spojrzeniach znudzonych hiszpańskich pograniczników, wszędzie syf i zgiełk drących się arabów. Na wstępie przeszliśmy przyspieszony kurs technik negocjacyjnych z przygranicznymi taksówkarzami poczym ruszyliśmy do Tetuanu. Spędzony tam dzień i noc była prawdziwą szkołą (prze)życia w marokańskiej miejskiej dżungli. Zwiedzanie biednej i zdecydowanie nie turystycznej mediny z przewodnikiem nie zwiastowały kłopotów. Manufaktury dywanów, apteki medycyny naturalnej połączonych z salonami masażu, domy i życie codzienne zwykłych Marokańczyków. Wszystko to było niezwykłym przeżyciem po świecie jakiego wcześniej me „cywilizowane”, europejskie oczęta nie widziały. Miłą atmosferę szlag jednak trafił gdy przyszło do rozliczeń z naszym przewodnikiem, zarazem szefa hoteliku i jego znajomego, dilera marokańskiego haszyszu, przysmaku narodowego, poniekąd całkiem smacznego. Temu drugiemu sześć godzin tłumaczyliśmy aby się odwalił i skończyło się szarpaniem, groźbami śmiercią i ogólną awanturą. Z pierwszym rozstaliśmy się również w burzliwych okolicznościach ewakuując się rano z hotelu i spiepszając czym prędzej z miasta będąc śledzonymi do samego dworca ichniejszego PKS przez bandę jego zbirów. Sam dworzec to kolejna przygoda dla lubujących się w egzotyce. Dziesiątki autobusów obsługiwanych przez grupy kilku osobników drących mordy dokąd jadą budził u mnie niezwykły podziw dla poziomu komunikacji interpersonalnej Marokańczyków. Sam system wsiadania, kasowania za przejazd i wysiadania z jadącego autobusu był już dla mnie jako ukształtowanego przez cywilizację europejską, systemem nie do rozszyfrowania. I tak oto, zahartowani pierwszymi 24 godzinami codziennej marokańskiej maniany, ruszyliśmy w głąb kraju.
Kolejnym przystankiem był klejnot wśród marokańskich miast- Fez. Ulokowaliśmy się w małym (i nieprzyzwoicie tanim) hoteliku, tuż przy słynnej bramie Boujloud. Prawie dwa dni zajmowaliśmy się hasaniem po medinie chłonąc to co świat arabski ma do zaoferowania. Medina, którą poznaliśmy w Tetuanie była małą namiastką tego co zastaliśmy w Fezie. Do tego stopnia, że w pewnym momencie zagubieni pośród setek małych bezimiennych uliczek musieliśmy prosić o pomoc zgraję kilkuletnich brzdąców aby nam pomogli wrócić do hotelu. Tutaj jednak wstrzymaliśmy się od pakowania w kłopoty, co skutkowało tym że już do końca naszej eksploracji Maroka obyło się bez afer z tubylcami J. Pożegnanie z Fezem przebiegło bez zbędnych perturbacji i ruszyliśmy ku głównemu celowi naszej wyprawy. Jubal Tubkal, najwyższa góra Atlasu Wysokiego, mająca 4167m npm była dla nas pewną niewiadomą. Nasza wiedza o niej ograniczała się do ubogich jak na te czasy internetowych relacji, nie mieliśmy żadnych map, żaden z nas nie był nigdy nawet w połowie takiej wysokości. Ogólnie rzecz biorąc podeszliśmy do tematu dość frywolnie z naszym wrodzonym freestylem. W góry dojechaliśmy przez Marakesz, który leży u stóp Atlasu i którego zwiedzanie zostawiliśmy sobie na później. Następnie przebijaliśmy się do ostatniej ludzkiej osady w górach. W tym momencie zaczęliśmy już kolekcjonować mocne wrażenia. Bus, którym jechaliśmy, poruszał się górską drogą dopasowaną idealnie do jego szerokości i ani centymetra więcej, a po lewej stronie roztaczała się majestatyczna panorama wąwozu kilkusetmetrowej głębokości. Pełen profesjonalizm naszych przewoźników bądź jak kto woli ich totalny brak instynktu samozachowawczego potęgował fakt, że jeden z typów w trakcie naszej jazdy na krawędzi przepaści siedział na dachu busa trzymając nasze plecaki aby nie spadły. Z delikatnie ściśniętymi pośladkami udało się nam dojechać do celu po czym przegrupowaliśmy naszą ekipę. Laski pozostały w wiosce natomiast ja z Radarem i Czabanem wyruszyliśmy zdobyć nasz czterotysięcznik. Góra była typową górką trekingową dla tuptusiów. Startowaliśmy z ok. 1700 m npm. Jeden dzień zajęło nam dostanie się do tzw „schroniska” czyli hacjendy z kamieni w której można było kupić twixa za 2 euro. Drugi dzień był naszym atakiem szczytowym. Z Czabanem w pewnym momencie zgubiliśmy w skalnym terenie orientacje i zaczęliśmy wyznaczać swoja własną trasę. O tym że coś jest nie tak zdaliśmy sobie sprawę gdy przy każdym kroku zaczęliśmy zjeżdżać ze wszystkim kamieniami w promieniu 3 metrów. O tym że zdecydowanie coś jest nie tak utwierdził nas arab drący paszcze z dołu „ju ar krejzi!”. Po powrocie na szlak i rozluźnieniu pośladków spiętych perspektywą śmierci w lawinie kamieni, pomaszerowaliśmy dziarsko ku szczytowi. Na górze zameldowaliśmy się popołudniu, pstryknęliśmy jak to zaczynało być już tradycją, fotosa z flagą ZSP a ja uczciłem ten sukces „gorącym kubkiem”. Konsumpcję przepysznych widoczków skróciła nam jednak nadchodząca burza zmuszając do pospiesznego spiepszania ze szczytu. Był to też jedyny moment gdy widziałem w Afryce w lecie padający śnieg.
Górska przygoda dobiegła końca, wróciliśmy następnego dnia do nudzących się powoli lasek i ruszyliśmy w dół ku miejskim uciechom i atrakcjom Marakeszu. Z zabawniejszych historii z owego powrotu zapamiętałem oczekiwanie wraz z taksówkarzem na jeszcze jednego pasażera. Nadmienić tutaj musze że marokańscy autochtoni charakteryzują się niezwykłą umiejętnością efektywnego wykorzystywania powierzchni użytkowej wszelkich środków transportu. I tak oto wynajęta przez nas taksówka, osobowy oldtimer marki mercedes, przeznaczony był do przewozu 6 osób + jego kierowca. Znaczyło to że na miejscu pasażera obok kierowcy zdecydowanie mieściły się dwie osoby. Nie jest to akurat szczególnie komfortowe dla dwóch dość wysokich facetów. Wiem bo miałem wątpliwą przyjemność jechać 80km do Tetuanu na kolanach Czabana. Tylnia kanapa przeznaczona jest natomiast dla 4 osób. Problem w wynajęciu samochodu polegał na tym że nasza ekipa liczy 5 osób i wysoce nie wydajne jest podróżować w ten nie ekonomiczny sposób. I tak oto czekaliśmy około godziny aż nawinie się jakiś towarzysz podróży. W końcu pojawił się jakiś zasuszony dziadek, który został dość brutalnie skompresowany na tylniej kanapie (tym razem z przodu jechały dziewczyny) .
Marakesz był miastem, które zrobiło na mnie spore wrażenie. Reklamowane w przewodniku jako najbardziej afrykańskie i berberyjskie spośród marokańskich „metropolii”, jedno z najważniejszych ośrodków handlowych w tej części Afryki spowodowało, że już na starcie zdecydowaliśmy że olewamy zwiedzanie bardziej „europejskich” Rabatu i Casablanki i wpadamy tutaj. Już jadąc w jego kierunku widać że całe miasto ma czerwono-rudą barwę. Każda cegła użyta do budowy czegokolwiek, wytworzona została z gliny z ziem laterytowych, o charakterystycznej barwie. Marakesz był najbardziej atrakcyjny turystycznie dla nas. Panowała tutaj większa swoboda obyczajowa widoczna po ubiorach kobiet, miasto tętniło życiem całą noc, a szczególnie słynny plac Dżami Al Fanat, największe targowisko świata. Pośród zgiełku kupców, turystów wyróżniał się na pewno grill u hasana z 3 metrowym ogniem oraz zaklinacze węży. Z dumą przyznaje że udało mi się dwóch z nich orżnąć nim oni orżnęli mnie ze sporej ilości dirhem. Na pamiątkę została mi fota z 2 wężami na szyi a im urażone dumy dwóch naciągaczy.
To były piękne chwile. Zwiedzaliśmy niezwykłe miasto, celebrując zdobycie dachu Afryki północnej, nocowaliśmy na dachu hotelu przy placu Dżami Al Fana za całe 5 PLN za dobę, żywiliśmy się świeżymi owocami (nie wspomnę o zupkach chińskich aby nie psuć sielankowego opisu), raczyliśmy się herbatą ze świeżej mięty i papieroskami kupowanymi na sztuki na ulicy. I tylko tutaj udało nam się napić…browara! Co do alkoholu to jednym z najmilszych momentów był wieczór, gdy siedząc na dachu i kontemplując, podrasowany miejscowym haszyszem, widok ogni z grilla hasana oświetlających plac, jedna z dziewczyn wyciągnęła z plecaka niespodziewanie…0,2 Żubrówki! jakież było zdziwienie siedzących na owym dachu arabów na naszą radość i ich smutek z powodu naszej symbolicznej konsumpcji tego co zakazane.
W Marakeszu doszło do rozłamu naszej grupy. Laski postanowiły podnieść sobie adrenalinę i wrócić same przez Maroko i Europę do domu a my trzej desperados ruszyliśmy na podbój Sahary. Po dobie w autokarze a potem busie stanęliśmy o 6 nad ranem przed lepianką spełniającą role hotelu na Saharze. Była ostatnim ludzkim przyczółkiem. Dalej na południe były już tylko tysiące kilometrów piasku. Gospodarze byli mocno poirytowani faktem że nie damy im zarobić i przerażeni że trzech samobójców idzie w głąb pustyni. Po jakiejś godzinie marszu rozbiliśmy się pod wydmą, która jak się potem okazało miała ok. 200-300 metrów wysokości. Plan przewidywał że spędzamy sobie beztroską dobę budując babki z piasku w trochę większej piaskownicy, poczym o 5 rano wracamy do lepianko-hotelu a tam odbiera nas bus i wiezie z powrotem ku cywilizacji. Nasz pobyt w tym miejscu miał dwa oblicza. Jedno to masakrowanie się w 45 stopniowym upale lub pieczenie w odrobinę bardziej rozgrzanym namiocie, racjonowanie wody plus burza w nocy z wciskającym się bezczelnie w każdy zakamarek i otwór ciała piaskiem. Druga to wieczorny spacer po wydmach. Na prawdę zjawiskowe uczucie stanąć na szczycie kilkusetmetrowej wydmy otoczonej z każdej strony po horyzont piaskiem. I odgłos niesamowitej, wszechogarniającej ciszy. Przeżycie wręcz mistyczne. Polecam.
W tym miejscu zaczęliśmy swój powrót. To jest moment, którego najbardziej nie lubię na wyprawie. Wiesz że od tego momentu przemieszczając się będziesz już tylko bliżej domu, bliżej codzienności. I mimo że to jeszcze nie koniec wyprawy to podświadomie wiesz że wracasz do spraw i rzeczy od których poniekąd na ten czas się uciekło. Czas beztroski zaczyna powoli przemijać. Jest jednak na to metoda. Mechanizmem obronnym w trakcie powrotu jest…planowanie kolejnej wyprawy J
P.S.
Z Sahary do Ceuty wracaliśmy 800 km autobusem siedząc na jego tyle, w trzech na pięciu miejscach z 4 młodymi arabami. Całą noc puszczali jakiś jazgot ze swojego jamnika i darli mordy. Pierwszy raz w życiu widziałem wtedy jak Czaban próbuje kogoś zabić. Pierwsze co zrobiliśmy w Ceucie po przekroczeniu hiszpańskiej granicy to napiliśmy się bronka. W Algeciras przez jeden dzień nie złapaliśmy stopa więc postanowiliśmy wracać każdy osobno. Na drugi dzień Czaban przestraszył i przegonił małżeństwo, które chciało mnie zabrać do Barcelony. Pierwszy raz w życiu próbowałem wtedy kogoś zabić. Przez 3,5 dnia przejechałem 350 km. Pierwszy raz w życiu żałowałem że nie zabiłem Czabana. Do domu dojechałem ostatni po 8 dniach na stopa.
Ale wracając do tematu. Po powrocie z Czarnohory z Czabanem i Radarem dość szybko doszliśmy do wniosku ze życie jest zbyt krótkie a świat faktycznie zbyt duży by go zdążyć zwiedzić. Trzeba działać. Postanowiliśmy że jako studenci, mający ten niezwykły przywilej skorzystania z fantastycznego wynalazku jakim są wakacje, wykorzystamy maksymalnie możliwości rzucenia się kolejny raz w wir przygody i zwiedzanie świata. Miało być daleko, egzotycznie i niestandardowo. Decyzja: autostopem do Syrii. Nasz ambitny plan został jednak brutalnie zweryfikowany w marcu 2003 przez niejakiego Georg’a W. Busha, który w dość niewybredny sposób zrobił wjazd do sąsiedniego Iraku po ropę wspominając przy okazji coś o krzewieniu demokracji. My natomiast jako ziomkowie politycznych sojuszników Georg’a nie bylibyśmy raczej chyba miło widziani w Syrii, popierającej demolowany przez amerykanów Irak. Przetargetowanie naszej wyprawy nie trwało jednak długo. Nowy cel to Maroko a w planie zwiedzania m.in. Jubal Toubkal, najwyższa góra Atlasu Wysokiego i całej Afryki Północnej.
Wystartowaliśmy z dworca PKP Szczecin Główny, miejsca z którego nasza ekipa ruszała jeszcze na nie jedną wyprawę. Do składu wyprawy dołączyły jeszcze Kasia i Marzena, dwie panny które zorganizował Radar. Na początek zgodnie z planem przebrnęliśmy dość szybko i sprawnie Niemcy tamtejszym PKP. Wyjazd miał być „na stopa” ale nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności skorzystania z fajnego wynalazku (z perspektywy studenckiej kieszeni) jakim jest wochenende ticket. W ten sposób dotarliśmy do Bazylei. Po noclegu na stacji, wyruszyliśmy na piechotę do Francji aby tam złapać swego pierwszego stopa. Daleko nie było więc już za chwilę staliśmy z wyprostowanym do góry kciukiem. Z takich śmieszniejszych rzeczy, które pamiętam z tego dnia to to że przechodząc przez granice szwajcarsko-francuską strzelił mi zamek w dolnej części plecaka i na asfalcie znalazły się wszystkie z moich 50 zupek chińskich (30 pomidorowych). W rezultacie musiałem przypomnieć sobie zajęcia szydełkowania z lekcji wychowania technicznego w podstawówce a w najbliższych tygodniach znienawidziłem zupki chińskie w szczególności te o smaku pomidorowym. A przy okazji jak już tak szastam dygresjami to słów kilka o samym plecaku. Był to kilkunasto-chyba-letni model firmy wisport. Styranego życiem i różnymi wyprawami kupiłem na początku mojej podróżniczej przygody od Kolegi Kierownika za 40 PLN. Był brzydki i niewygodny. Po każdej wyprawie miałem dziurę w miednicy od odstającego stelaża. Gdy porzuciłem studencki byt i zostałem zarobasem, sprawiłem sobie w końcu coś zdecydowanie bardziej profesjonalnego, a starego wysłużonego wisporta opchnąłem przyjacielowi Pyrkinsonowi za…40 PLN J .
Ale wracamy do naszej podróży. W pierwszej wersji, z racji że nie byliśmy „parzyści” ustaliliśmy wstępnie wariant 3+2. Życie szybko zweryfikowało nasz pomysł i zmuszeni byliśmy na ustawienie 2+2+1. I tak zdecydowaliśmy że dzielimy naszą trasę na 3 etapy, w którym każdy z facetów pokonuje jeden odcinek sam a dwa z laskami. Zanim jednak nasza trójka (Marzena, Czaban i ja) przeorganizowała szyki mieliśmy m.in. przyjemność zabrania się z grupką Niemców podróżującą busem po Francji. Uczestniczyli w swego rodzaju wyścigu, w którym kilka podobnych ekip ścigało się wykonując przy okazji dość specyficzne zadania. Gdy nas zgarnęli z drogi poszukiwali akurat jakiejś farmy. Ich zadanie na ten dzień brzmiało: znajdź farmę, poproś rolnika aby zlecił Ci jakieś zadanie, przenocował a potem ugościł śniadaniem. Był z tym niezły ubaw. Jegomość, przed farmą którego się zatrzymaliśmy, zrobił nietęga minę gdy skumał o co chodzi bandzie Niemców i Polaków. Zadanie jakie otrzymali nasi współtowarzysze to zebranie kup wszelakich z terenu całej posesji. Ja z Czabanem przygotowaliśmy w tym czasie dla wszystkich strawę przy której potem rozprawialiśmy o polsko-niemieckich stosunkach i szansach na to czy kiedykolwiek nasi wygrają z hansami w piłke kopaną. Rano, po noclegu na sianku w stodole, zjedliśmy wspólne śniadanko zaserwowane przez francuskiego gospodarza. Czaban wprowadził wszystkich w wielkie zdumienie ilościami żarcia jakie potrafił pochłonąć a Niemcy nie mogli się nadziwić nad płynnością i melodyjnością języka polskiego na przykładzie takich słów jak „drożdżówka”.
Nasza droga do Maroka sama w sobie była niezwykłą przygodą. Codziennie pojawiali się kolejni ciekawi ludzie, dzięki których uprzejmości, pokonywaliśmy kolejne kilometry. Zazwyczaj było sympatycznie i miło. Wspomniani Niemcy, facet który przewożąc nas uraczył zwiedzaniem Lyonu, kochanka perkusisty zespołu Gorillaz jadąca właśnie na jego koncert pod Valencją, małżeństwo Hiszpana i holenderki którzy zjechali na stopa Polskę w 1989. Było tez czasami bardziej stresogennie. Z takich „kwiatków” które najbardziej utkwiły mi w pamięci był 80 letni Irlandczyk mieszkający we Francji, który nadrobił 200 km aby zawieść nas do Barcelony. Trasę pokonywał z prędkością 180km/h jarając czerwonego marlborasa jednego za drugim krztusząc się przy tym okrutnie. Co pół godziny zatrzymywaliśmy się na odpoczynek, przy którym dziadek spijał browarka a raz w trakcie konwersacji…przysnął. W porównaniu z nim podróż samemu z 3 murzynami jadącymi do Maroka po haszysz była zdecydowanie bardziej komfortowa. Tak jak wspomniałem podzieliliśmy się na 3 zespoły a trasę na 3 etapy. Pierwszy postój był w miejscowości Sete, na lazurowym wybrzeżu. Wybrałem tą miejscówkę z racji że była w ok. 1/3 trasy, w malowniczym miejscu i byłem tam rok wcześniej na wspomnianej podróży po europie. Tam cała brygada korzystała przez dwa dni z tego co lazurowe wybrzeże ma do zaoferowania najlepszego. Kolejny przystanek hiszpańska Lorca kojarzy mi się po latach jedynie z urokliwa katedrą, zamkiem na wzgórzu przy którym nocowaliśmy i mega rozwolnieniem atakującym gdy łapałem stopa w półpustynnym terenie a w promieniu ludzkiego wzroku nie było jakiejkolwiek obiektu za którym można by było przycupnąć. Metą było Algesiras nad zatoką gibraltarską gdzie cała brygada zebrała się do kupy i ruszyła na podbój Afryki. Z ciekawostek wspomnę że w Algeciras spotkaliśmy dwóch chłopaków ze stanów, którzy w ciągu trzech miesięcy zjechali 15 krajów od Norwegii po Maroko. Wymieniliśmy doświadczenia, spiliśmy z nimi bronka i ruszyliśmy w swoją stronę.
Maroko powitało mnie szokiem kulturowym. Na granicy Marokańczycy pływali przy plaży na lodówkach wypełnionymi kontrabandą przy leniwych spojrzeniach znudzonych hiszpańskich pograniczników, wszędzie syf i zgiełk drących się arabów. Na wstępie przeszliśmy przyspieszony kurs technik negocjacyjnych z przygranicznymi taksówkarzami poczym ruszyliśmy do Tetuanu. Spędzony tam dzień i noc była prawdziwą szkołą (prze)życia w marokańskiej miejskiej dżungli. Zwiedzanie biednej i zdecydowanie nie turystycznej mediny z przewodnikiem nie zwiastowały kłopotów. Manufaktury dywanów, apteki medycyny naturalnej połączonych z salonami masażu, domy i życie codzienne zwykłych Marokańczyków. Wszystko to było niezwykłym przeżyciem po świecie jakiego wcześniej me „cywilizowane”, europejskie oczęta nie widziały. Miłą atmosferę szlag jednak trafił gdy przyszło do rozliczeń z naszym przewodnikiem, zarazem szefa hoteliku i jego znajomego, dilera marokańskiego haszyszu, przysmaku narodowego, poniekąd całkiem smacznego. Temu drugiemu sześć godzin tłumaczyliśmy aby się odwalił i skończyło się szarpaniem, groźbami śmiercią i ogólną awanturą. Z pierwszym rozstaliśmy się również w burzliwych okolicznościach ewakuując się rano z hotelu i spiepszając czym prędzej z miasta będąc śledzonymi do samego dworca ichniejszego PKS przez bandę jego zbirów. Sam dworzec to kolejna przygoda dla lubujących się w egzotyce. Dziesiątki autobusów obsługiwanych przez grupy kilku osobników drących mordy dokąd jadą budził u mnie niezwykły podziw dla poziomu komunikacji interpersonalnej Marokańczyków. Sam system wsiadania, kasowania za przejazd i wysiadania z jadącego autobusu był już dla mnie jako ukształtowanego przez cywilizację europejską, systemem nie do rozszyfrowania. I tak oto, zahartowani pierwszymi 24 godzinami codziennej marokańskiej maniany, ruszyliśmy w głąb kraju.
Kolejnym przystankiem był klejnot wśród marokańskich miast- Fez. Ulokowaliśmy się w małym (i nieprzyzwoicie tanim) hoteliku, tuż przy słynnej bramie Boujloud. Prawie dwa dni zajmowaliśmy się hasaniem po medinie chłonąc to co świat arabski ma do zaoferowania. Medina, którą poznaliśmy w Tetuanie była małą namiastką tego co zastaliśmy w Fezie. Do tego stopnia, że w pewnym momencie zagubieni pośród setek małych bezimiennych uliczek musieliśmy prosić o pomoc zgraję kilkuletnich brzdąców aby nam pomogli wrócić do hotelu. Tutaj jednak wstrzymaliśmy się od pakowania w kłopoty, co skutkowało tym że już do końca naszej eksploracji Maroka obyło się bez afer z tubylcami J. Pożegnanie z Fezem przebiegło bez zbędnych perturbacji i ruszyliśmy ku głównemu celowi naszej wyprawy. Jubal Tubkal, najwyższa góra Atlasu Wysokiego, mająca 4167m npm była dla nas pewną niewiadomą. Nasza wiedza o niej ograniczała się do ubogich jak na te czasy internetowych relacji, nie mieliśmy żadnych map, żaden z nas nie był nigdy nawet w połowie takiej wysokości. Ogólnie rzecz biorąc podeszliśmy do tematu dość frywolnie z naszym wrodzonym freestylem. W góry dojechaliśmy przez Marakesz, który leży u stóp Atlasu i którego zwiedzanie zostawiliśmy sobie na później. Następnie przebijaliśmy się do ostatniej ludzkiej osady w górach. W tym momencie zaczęliśmy już kolekcjonować mocne wrażenia. Bus, którym jechaliśmy, poruszał się górską drogą dopasowaną idealnie do jego szerokości i ani centymetra więcej, a po lewej stronie roztaczała się majestatyczna panorama wąwozu kilkusetmetrowej głębokości. Pełen profesjonalizm naszych przewoźników bądź jak kto woli ich totalny brak instynktu samozachowawczego potęgował fakt, że jeden z typów w trakcie naszej jazdy na krawędzi przepaści siedział na dachu busa trzymając nasze plecaki aby nie spadły. Z delikatnie ściśniętymi pośladkami udało się nam dojechać do celu po czym przegrupowaliśmy naszą ekipę. Laski pozostały w wiosce natomiast ja z Radarem i Czabanem wyruszyliśmy zdobyć nasz czterotysięcznik. Góra była typową górką trekingową dla tuptusiów. Startowaliśmy z ok. 1700 m npm. Jeden dzień zajęło nam dostanie się do tzw „schroniska” czyli hacjendy z kamieni w której można było kupić twixa za 2 euro. Drugi dzień był naszym atakiem szczytowym. Z Czabanem w pewnym momencie zgubiliśmy w skalnym terenie orientacje i zaczęliśmy wyznaczać swoja własną trasę. O tym że coś jest nie tak zdaliśmy sobie sprawę gdy przy każdym kroku zaczęliśmy zjeżdżać ze wszystkim kamieniami w promieniu 3 metrów. O tym że zdecydowanie coś jest nie tak utwierdził nas arab drący paszcze z dołu „ju ar krejzi!”. Po powrocie na szlak i rozluźnieniu pośladków spiętych perspektywą śmierci w lawinie kamieni, pomaszerowaliśmy dziarsko ku szczytowi. Na górze zameldowaliśmy się popołudniu, pstryknęliśmy jak to zaczynało być już tradycją, fotosa z flagą ZSP a ja uczciłem ten sukces „gorącym kubkiem”. Konsumpcję przepysznych widoczków skróciła nam jednak nadchodząca burza zmuszając do pospiesznego spiepszania ze szczytu. Był to też jedyny moment gdy widziałem w Afryce w lecie padający śnieg.
Górska przygoda dobiegła końca, wróciliśmy następnego dnia do nudzących się powoli lasek i ruszyliśmy w dół ku miejskim uciechom i atrakcjom Marakeszu. Z zabawniejszych historii z owego powrotu zapamiętałem oczekiwanie wraz z taksówkarzem na jeszcze jednego pasażera. Nadmienić tutaj musze że marokańscy autochtoni charakteryzują się niezwykłą umiejętnością efektywnego wykorzystywania powierzchni użytkowej wszelkich środków transportu. I tak oto wynajęta przez nas taksówka, osobowy oldtimer marki mercedes, przeznaczony był do przewozu 6 osób + jego kierowca. Znaczyło to że na miejscu pasażera obok kierowcy zdecydowanie mieściły się dwie osoby. Nie jest to akurat szczególnie komfortowe dla dwóch dość wysokich facetów. Wiem bo miałem wątpliwą przyjemność jechać 80km do Tetuanu na kolanach Czabana. Tylnia kanapa przeznaczona jest natomiast dla 4 osób. Problem w wynajęciu samochodu polegał na tym że nasza ekipa liczy 5 osób i wysoce nie wydajne jest podróżować w ten nie ekonomiczny sposób. I tak oto czekaliśmy około godziny aż nawinie się jakiś towarzysz podróży. W końcu pojawił się jakiś zasuszony dziadek, który został dość brutalnie skompresowany na tylniej kanapie (tym razem z przodu jechały dziewczyny) .
Marakesz był miastem, które zrobiło na mnie spore wrażenie. Reklamowane w przewodniku jako najbardziej afrykańskie i berberyjskie spośród marokańskich „metropolii”, jedno z najważniejszych ośrodków handlowych w tej części Afryki spowodowało, że już na starcie zdecydowaliśmy że olewamy zwiedzanie bardziej „europejskich” Rabatu i Casablanki i wpadamy tutaj. Już jadąc w jego kierunku widać że całe miasto ma czerwono-rudą barwę. Każda cegła użyta do budowy czegokolwiek, wytworzona została z gliny z ziem laterytowych, o charakterystycznej barwie. Marakesz był najbardziej atrakcyjny turystycznie dla nas. Panowała tutaj większa swoboda obyczajowa widoczna po ubiorach kobiet, miasto tętniło życiem całą noc, a szczególnie słynny plac Dżami Al Fanat, największe targowisko świata. Pośród zgiełku kupców, turystów wyróżniał się na pewno grill u hasana z 3 metrowym ogniem oraz zaklinacze węży. Z dumą przyznaje że udało mi się dwóch z nich orżnąć nim oni orżnęli mnie ze sporej ilości dirhem. Na pamiątkę została mi fota z 2 wężami na szyi a im urażone dumy dwóch naciągaczy.
To były piękne chwile. Zwiedzaliśmy niezwykłe miasto, celebrując zdobycie dachu Afryki północnej, nocowaliśmy na dachu hotelu przy placu Dżami Al Fana za całe 5 PLN za dobę, żywiliśmy się świeżymi owocami (nie wspomnę o zupkach chińskich aby nie psuć sielankowego opisu), raczyliśmy się herbatą ze świeżej mięty i papieroskami kupowanymi na sztuki na ulicy. I tylko tutaj udało nam się napić…browara! Co do alkoholu to jednym z najmilszych momentów był wieczór, gdy siedząc na dachu i kontemplując, podrasowany miejscowym haszyszem, widok ogni z grilla hasana oświetlających plac, jedna z dziewczyn wyciągnęła z plecaka niespodziewanie…0,2 Żubrówki! jakież było zdziwienie siedzących na owym dachu arabów na naszą radość i ich smutek z powodu naszej symbolicznej konsumpcji tego co zakazane.
W Marakeszu doszło do rozłamu naszej grupy. Laski postanowiły podnieść sobie adrenalinę i wrócić same przez Maroko i Europę do domu a my trzej desperados ruszyliśmy na podbój Sahary. Po dobie w autokarze a potem busie stanęliśmy o 6 nad ranem przed lepianką spełniającą role hotelu na Saharze. Była ostatnim ludzkim przyczółkiem. Dalej na południe były już tylko tysiące kilometrów piasku. Gospodarze byli mocno poirytowani faktem że nie damy im zarobić i przerażeni że trzech samobójców idzie w głąb pustyni. Po jakiejś godzinie marszu rozbiliśmy się pod wydmą, która jak się potem okazało miała ok. 200-300 metrów wysokości. Plan przewidywał że spędzamy sobie beztroską dobę budując babki z piasku w trochę większej piaskownicy, poczym o 5 rano wracamy do lepianko-hotelu a tam odbiera nas bus i wiezie z powrotem ku cywilizacji. Nasz pobyt w tym miejscu miał dwa oblicza. Jedno to masakrowanie się w 45 stopniowym upale lub pieczenie w odrobinę bardziej rozgrzanym namiocie, racjonowanie wody plus burza w nocy z wciskającym się bezczelnie w każdy zakamarek i otwór ciała piaskiem. Druga to wieczorny spacer po wydmach. Na prawdę zjawiskowe uczucie stanąć na szczycie kilkusetmetrowej wydmy otoczonej z każdej strony po horyzont piaskiem. I odgłos niesamowitej, wszechogarniającej ciszy. Przeżycie wręcz mistyczne. Polecam.
W tym miejscu zaczęliśmy swój powrót. To jest moment, którego najbardziej nie lubię na wyprawie. Wiesz że od tego momentu przemieszczając się będziesz już tylko bliżej domu, bliżej codzienności. I mimo że to jeszcze nie koniec wyprawy to podświadomie wiesz że wracasz do spraw i rzeczy od których poniekąd na ten czas się uciekło. Czas beztroski zaczyna powoli przemijać. Jest jednak na to metoda. Mechanizmem obronnym w trakcie powrotu jest…planowanie kolejnej wyprawy J
P.S.
Z Sahary do Ceuty wracaliśmy 800 km autobusem siedząc na jego tyle, w trzech na pięciu miejscach z 4 młodymi arabami. Całą noc puszczali jakiś jazgot ze swojego jamnika i darli mordy. Pierwszy raz w życiu widziałem wtedy jak Czaban próbuje kogoś zabić. Pierwsze co zrobiliśmy w Ceucie po przekroczeniu hiszpańskiej granicy to napiliśmy się bronka. W Algeciras przez jeden dzień nie złapaliśmy stopa więc postanowiliśmy wracać każdy osobno. Na drugi dzień Czaban przestraszył i przegonił małżeństwo, które chciało mnie zabrać do Barcelony. Pierwszy raz w życiu próbowałem wtedy kogoś zabić. Przez 3,5 dnia przejechałem 350 km. Pierwszy raz w życiu żałowałem że nie zabiłem Czabana. Do domu dojechałem ostatni po 8 dniach na stopa.
Tyle to Ty chyba sam nie pisałeś,podejrzewam , że było „kopiuj i wklej”.
ha! i tu sie mylisz Tatko. pol roku to skladalem 🙂