WAKACYJNA RETROSPEKCJA Z TATRAMI W TLE

parafrazując ostatnio modne hasło „śpieszmy się kochać nasze drużyny w europejskich pucharach, bo tak szybko odpadają” korci mnie by napisać „spieszmy się kochać wakacje, tak szybko sie kończą”. od tak, dziś pseudofilozoficznie zacznę 🙂

dziś ostatni dzień wakacji więc to dobra okazja do podsumowania. magiczne 23 dni urlopu rozpłyneły się już w niebycie. zastapiły je dwa tygodnie syndromu pourlopowego:) przez ten czas jakoś doszedłem do siebie i otrząsnąłem. przetrawiłem myśl, że kolejny urlop dopiero w listopadzie. z racji, rozochocenia tygodniem w górach, nie był to łatwy proces. o pierwszej części WAKACJI 2018 nie będę się dziś rozpisywał. wspomnienie sielanki pośród drawieńskich jezior i lasów oraz nadbałtyckiej rozpusty jest jeszcze niezabliźnioną raną, do której nie chcę teraz dosypywać soli. te przeżycia są jeszcze zbyt świeże. dopiero co wyszedłem na prostą, a rozpisywanie się o błogim nic nie robieniu posród pięknych uwarunkowań towarzysko-przyrodniczych, grozi nawrotem syndromu pourlopowego wraz z powikłaniami 🙂

dlatego dziś będzie o drugiej części wakacji czyli męskiej przygodzie w prawie dziewiczych partiach tatr słowackich. tutaj żal nad przemijaniem jest nie mniejszy, ale udaje sie go ukoić dzięki mojej głębokiej wierze 😛 górskie szczytowania mają tą mistyczną moc, która poza kontemplacją  przeżytych uniesień i niezlicznych pamięciówek, daje ci siłę na przyszłość. żebyś się nie lękał, że to już koniec. że istnieje jeszcze życie po urlopie 🙂 i tak oto mnie przy życiu trzyma listopadowa wizja polskiej złotej jesieni w górach sowich z Z 😀

kilka konkurencyjnych wypraw i względy służbowe spowodowały pomór wśród kandydatów do ekipy. na słowacje pojechaliśmy we dwóch. z Mateuszem ten wariant już ćwiczyliśmy kiedyś więc nie było obaw, że po tygodniu nie będzie o czym już gadać 🙂 na wszelki wypadek wracając zahaczyliśmy o Pragę by przechwycić Konia, wracającego po zdobyciu z Dzikim siedmiotysiecznika. to była gwarancja, że w drodze powrotnej nie dojdzie do przesytu w opowiadaniu sobie wzajemnie tych samych historii 🙂

z racji ogromu wszech tatr po stronie słowackiej początkowo był problem. no bo była chęć by po wielu miesiącach postu skosztować wszystkiego. a czasu na konsumpcje tylko tydzień. do tego ta wizja ścierała się również z opinią, że my sobie nie musimy nic udowadniać i nie trzeba się od razu przemęczać i pocić. ale przy takim doświadczeniu członków wyprawy taka mieszanka musiała wypalić. doszło do idealnego zbalansowania wszystkich produktów potrzebnych do przygotowania zacnej górskiej przygody.

 

no dobra, jestem! dawajcie te góry!

ale te tatry wysokie jakieś takie nie zachęcające i wstrzemięźliwe w gościnności

postanowiliśmy sie wprosić. od tego momentu mieliśmy jakieś dziwne wrażenie, że jesteśmy śledzeni

nastepnego dnia stuacja sie jednak wyklarowała i zostaliśmy powitani otwartymi dolinami

dwa razy nas zapraszać nie trzeba więc zaczelismy się wdrapywać dalej

(na zdjęciu model Mateusz w trakcie wdrapywania z Łomnicą w tle)

brnąc do celu warto czasami zwolnić, zatrzymać się i podumać na czym świat stoi

(na zdjęciu autor dumający na czym świat stoi w pozycji wyprostowanej-podpartej)

po zakończonej kontemplacji zdecydowanie lżej jest wdrapywać się i brnąć dalej

(na zdjęciu w pozycji brnąco-wdrapującej ponownie model Mateusz)

na koniec, wszelkie trudy i wysiłki nagradza zacny widoczek

(na zdjęciu zacny widoczek m.in. dachu Rzeczpospolitej zarejestrowany z Małej Wysokiej)

po udanej misji, regeneracja rzecz święta. dlatego nie mogło nas zabraknąć w strefie SPA 🙂

po naładowaniu akumulatorów, celownik nastawilismy na tatry zachodnie

ale tu też nie było miłego powitania. załamanie pogody czaiło się by wypróbować nasze granice wytrzymałości

no ale trzeba iść. grań Rohaczy zaprasza i kusi atrakcjami

a dającym sie złapać w pułapkę takowe serwuje. tę burzę na grani, aktualnie z perspektywy mojej kanapy w salonie, wspominam dziś jako spektakularnie piorunujące duchowe przeżycie 🙂

(na zdjęciu grań Rochaczy trochę wyżej w momencie gdy uświadamiasz sobie że masz właśnie przejebane)

dzięki wrodzonej gibkości i zajebistości oraz trochę opatrzności wszelakiej, udało sie nie zostać widowiskowo zwęglonym.

ale widoki na przyszłość były raczej nieciekawe

(na zdjęciu model Mateusz na grani, bez widoków na przyszłość)

świetna forma, motywacja skoncentrowanana na osiagnięcie zamierzonego celu, poparta bezcennym doświadczeniem, pozwoliły wrócić na drogę pasma nieustających sukcesów 🙂

(na zdjęciu model Mateusz w momencie odnalezienia widoku na przyszłość)

i tak oto postanowilismy z tej drogi już nie zbaczać

(na zdjęciu model Mateusz demonstruje jak w wersji suksesful podążać przed siebie )

na koniec zdjecie wszystkich członków wyprawy 🙂

zdjęcie o tyle historyczne, bo zrobione w miejscu, z którego miało być już tylko z górki 🙂

P.S.

powyższa wyprawa była ostatnim, wysokogórskim etapem przygotowań do debiutu w półmaratonie w Sz. chyba było dobrze bo tydzień temu z Z. zajęliśmy piekielnie dobre 666 miejsce w generalce, z przyzwoitą życiówką 1:47:00 🙂