ULTRA ALL INCLUSIVE

Żeby nie było, że mój twórczy przybytek stał się przystanią do odgrzewanych kotletów, ruszam dziś z kontratakiem. Świeże mięso rzucili, krzyknął ktoś z tłumu. Tak! I to jakie. Szyneczkę prima sort, którą nie pogardziłby sam Reksio.

Po miesiącach twórczej posuchy powstaję jak feniks z popiołów z relacją niemalże online. Bo co jak co ale tym razem nie wypada inaczej. Dysk z foteczkami jeszcze ciepły. Nazwę to nowym otwarciem, nowego sezonu i to z wielkim hukiem.

Bo oto nasze stado wyprawowo wyposzczone postanowiło ruszyć w nieznane. Forma wyjazdy została odgórnie ustalona bo aktualne proporcje w stadzie są 3:1 na płci mojej niekorzyść. Czyli ja płace ale nie wybieram, że jedziemy w góry. Walczyłem dzielnie, ale do wyprawy dołączyła Szwagierka wraz z B i stosunek kobiet vs ja wychylił się jeszcze bardziej niekorzystnie. 5:1 znaczyło, że opór stawał się daremny i należało pogodzić się z losem. Jak na mężczyznę przystało, stanąć z podniesioną głową przed nadchodzącym wyzwaniem i zmierzyć się z tym co nieuniknione. Formułą w konwencji ULTRA ALL INCLUSIVE!

Tak, tak też nie wiedziałem że coś takiego istnieje. Owiane legendą, przekazywaną sobie od dziesięcioleci przez wczasowiczów w basenie morza śródziemnego, która mówiła że takie dziwy tylko w jednym miejscu. A że w ostatnich czasach zapanowała moda na ultra maratony czy telewizory ultra HD stąd wybór, by spróbować swoich sił w tak wymagającej formy i krzepy formule ultra all inclusive, był oczywisty.

klamka zapadła, TURCJA po raz pierwszy.

Nasze wstępne obawy, czy aby ultra all inclusive, jako najbardziej radykalna forma wakacyjnego bytu, to nie za wysokie progi, okazały się bezpodstawne. Poradziliśmy sobie wzorowo, ostatecznie zdobywając świętego grala, bezcenne „know how” jak radzić sobie w ultra wymagającym środowisku. Kluczem do sukcesu była skuteczna aklimatyzacja, możliwa dzięki naszym wcześniejszym doświadczeniom w formule tradycyjnego all inclusive. Nieskromnie dodam, że decydującym argumentem przechylającym szalę zwycięstwa, był tutaj mój poziom ekspercki jako propagatora ideologii leExpedition. Okazało się, że ma ona w sferze filozoficznej dużo punktów wspólnych z ultra all inclusive.

ale po kolei…

Sama aklimatyzacja była procesem. Musieliśmy zrozumieć swoją role w nowym ekosystemie, w którym stawialiśmy pierwsze kroki.

Wstępny rekonesans staraliśmy się prowadzić niepostrzeżenie by…

… w miarę zgrabnie wtopić się w tłum…

…smakując miejscowe zwyczaje i kulturę, poznać prawdziwą twarz ultra all inclusive.

Po tym etapie, w bojowych nastrojach, ruszyliśmy w poszukiwaniu „know how”!

Dzięki wsparciu najnowszych technologii byliśmy strategiczno-logistycznie bardzo dobrze przygotowani.

Uzbrojeni w entuzjazm poznawczy ruszyliśmy w interior w poszukiwaniu sensu i zrozumienia.

Kierunek natarcia był jedyny słuszny.

Na początku upłynęło jednak sporo wody zanim wpłynęliśmy na właściwy tory.

Interior zweryfikował możliwości przewidywalnego kierowania naszymi poczynaniami.

Utrata kontroli objawiła się lekkim dysonansem poznawczym.

Plan leżał. Szło nam zdecydowanie na odwrót niż zakładaliśmy.

Nasze niepowodzenia spowodowały, że zacząłem tracić pewność siebie i grunt pod nogami. Pojawiły się wątpliwości czy idea ultra all inclusive nie jest przypadkiem utopią, egzystencjalną pułapką, formą prania mózgu?

Pozostawała już tylko nadzieja, która ponoć umiera ostatnia.

Fart/szczęśliwy traf/w czepku urodzony? Tak mówią. Ja wolę bardziej filozoficzno-egzystencjalne równanie, że suma pozytywnego oddziaływania pomnożona przez ilość entuzjastycznie usposobionych do życia osobników na metr kwadratowy, daje spotęgowane prawdopodobieństwo do osiągnięcia szczęścia wszelakiego 🙂

I tak to właśnie zrobiliśmy! „Know how” zostało rozłożone na łopatki.

Atrakcyjność poszerzonych horyzontów była tym większa, że…

pokonaliśmy ultra all inclusive jego własną bronią 😛

A walka trwała do upadłego 🙂

PS.

Na koniec fotos gościa, który nas tam odwiedzał codziennie. Był w porządku, jak Koleś z BIG Lebowski, więc dostał ksywę „The DUDE” 🙂