właśnie trwam na kwarantannie. bynajmniej niezaleconej przez sanepid. takiej autokwarantanie. nie wynikającej z czynników epidemiologiczno-higienicznych czy mody. jest to kwarantanna egzystencjonalna. której potrzeba rodzi się zawsze po uczuciu spełnienia, niczym kac po niezwykle udanym dansingu. jest niejako wyrównaniem rachunków. upewniającym Cię w poczuciu, że „równowaga w przyrodzie” nie jest tylko wyświechtanym frazesem w ustach fanatyków z pod znaku feng shui. tak się właśnie czuję. trochę zagubiony. wytrącony z codzienności próbuję wrócić na właściwe tory dnia powszedniego. z dnia na dzień jest coraz lepiej, nabieram coraz większego dystansu. ale tęsknię. bo nie można inaczej…
…leExpedition..
…odwzajemniona miłość…kwintesencja męskiej przygody…własnie co zakończonej!
aż świerzbią opuszki i klawiatura chętna by wykrzyczeć światu, o tym co się wydarzyło minionego weekendu…ale…zawsze jest jakieś ale. tym razem jest to chronologia, która czuwa by w tutejszym dzienniku panował ład. ład wiadomo, rzecz względna. ale tutaj mam ze sobą niepisaną umowę. taki pakt zawarty z…kurde jak się ten gość nazywa…eee…Alzhaimerem! chyba tak 🙂
to była przypadkowa przygoda, tak trochę niechcący. plan B nakreślony na szybko na kolanie. deser na osłodę głównego dania, które wyszło lekko przesolone. deser, który wyszedł przepysznie. bo nie miał prawa nie wyjść. gdy zapadła decyzja o końcu projektu „Bernina pic” pozostała kwestia skonsumowania pozostałości wakacyjno-urlopowego tortu. a zaostrzony apetyt na górską przygodę powodował tylko dodatkowe ssanie na przestrzeń, widoki i adrenalinę. dlatego decyzja była łatwa i oczywista. wszak obok czekała miłość od pierwszego wejrzenia. Dolomity!
















